Według legendy Kordula była dwórką brytyjskiej księżniczki zamordowanej wraz z dziesięcioma tysiącami dziewic przez Hunów.
Jej szczątki uznano za święte relikwie. Czaszka trafiła do niewielkiego księstwa nad Bałtykiem. W skarbcu katedry w Kamieniu Pomorskim dotrwała do końca drugiej wojny światowej
Koniec wojny trzydziestoletniej. W całej Europie płoną stosy, trwa polowanie na czarownice. Upada księstwo pomorskie. Od brzegów wyspy Wolin odbija galeon, w którego ładowni ukryty jest przerażający ładunek. Klątwa z nim związana dosięgnie każdego, kto odważy się go tknąć.
Mroźna noc 5 marca 1945 roku. Z podjazdu starego pałacu wyrusza kawalkada wyładowanych po brzegi wozów. Kolumna uciekinierów podąża na zachód, uchodząc przed wkraczającą na Pomorze armią radziecką. Wywożą jeden z najcenniejszych pomorskich artefaktów.
Co tak naprawdę wydarzyło się tej marcowej nocy? Co wywieziono? Jedna z największych tajemnic Pomorza wciąż przyciąga rzesze poszukiwaczy skarbów.
Ku utrapieniu Igora Fleminga tym tropem podąży także jego klient – pewien bogaty szczeciński przedsiębiorca. Wszystkie ślady prowadzą do wystawionego na sprzedaż domu na klifie, wokół którego kręci się mnóstwo podejrzanych typów…
Szczecińska dziennikarka Paulina Weber nie pierwszy raz wciąga swoich przyjaciół – Igora i Johanna – w reporterskie śledztwo, tym razem dotyczące zbrodni z czasów wojny trzydziestoletniej. Szybko okazuje się jednak, że grożące im niebezpieczeństwo jest całkowicie współczesne.
W oczekiwaniu na premierę zapraszam czytelników do lektury krótkiego fragmentu mojej nowej książki :). Leszek Herman
Wczesną wiosną, roku Pańskiego 1693. 'Wzgórze Wisielców’ nieopodal Wrzosowa
Marzec tego roku był chłodny. Opatulone w wilgotne mgły poranki przechodziły w krótkie dnie, nad którymi wisiały zmiętolone kołdry płynących posępnie z jednego krańca nieba na drugi brudnych chmur. Potem podkradały się podstępne mroźne wieczory, poprzetykane wilgocią, która paraliżującym zimnem dostawała się pod każdy, najcieplejszy nawet kaftan. I wreszcie nadchodziły długie noce, gdy bywało, że mróz ściskał gałęzie wypatrujących wiosny drzew i malował na szybach domów lodowe esy-floresy.
Trudno było uwierzyć, że wiosna w ogóle nadejdzie.
Od gościńca z Kamienia wiodła wysadzana wierzbami droga. Prowadziła do Dziwnówka, mijając jeszcze Wrzosowo, małą wieś, od dawien dawna należącą do starego pomorskiego rodu Puttkammerów. Od tej drogi zaś, poprzez gęsty sosnowo-dębowy las, wiódł mroczny, ponury dukt, na którego końcu znajdowało się wzniesienie, nazywane Wzgórzem Wisielców lub Długą Górą. Według miejscowych legend w zamierzchłych pogańskich czasach, kiedy Pomorzem nie władali jeszcze Gryfici, to tutaj właśnie odbywały się pierwsze plemienne sądy.
Któregoś z tych pochmurnych marcowych dni, zaraz po tym, jak dzwony wybiły południe, owym duktem jechał niewielki orszak trzech zaprzęgów. Otwierał go wóz z grupą dziesięciu uzbrojonych w widły mężczyzn, a zamykał zadaszony powóz wiozący sędziów i duchownych kamieńskiej katedry. Na środkowym, drabiniastym, była klatka, obok której stał potężnej postury drab, ubrany w czerwony kaftan. W klatce, na snopku słomy, ze związanymi na karku i przywiązanymi do stalowych prętów rękami, siedziała kobieta, po której już na pierwszy rzut oka widać było, że młodość dawno ma za sobą. Ubrana była w długą poszarpaną suknię i tak poplamiony rdzawymi zaciekami i brudem kaftan, że trudno było nawet domyślić się jego koloru. Siwe, opadające brudnymi strąkami na twarz włosy sprawiały, że wyglądała na znacznie starszą, niż wynikało to z jej metryki.
Nazywała się Małgorzata i do niedawna mieszkała w niewielkiej wsi Radawka, leżącej nieopodal, zaraz za Wrzosowem Puttkammerów. Całe życie spędziła w starym pomorskim domu, którego białe ściany i czarne rygle ledwie prześwitywały pomiędzy wiciokrzewem, słonecznikami, malwami i rozrośniętymi krzewami bzu. Na równo wytyczonych rabatach pyszniły się lubczyk i rumianek, babka i piołun, a jaskółcze ziele wylewało się na wąską ścieżkę pomiędzy grzędami, pokrywając się wiosną płaszczykiem żółtych kwiatków.
Znała się na ziołach. Wszystkiego nauczyła ją niegdyś matka. Jak przygotowywać napary z rumianku albo ze świetlika, żeby przynieść ulgę bolącym, czerwonym oczom. Co pić, by pomogło na wzdęcia czy zaparcia. Co ma pomóc na trudno gojące się rany, na kaszel. Potrafiła rozmaitymi naparami i maściami łagodzić bóle głowy, pleców, a i te kobiece, przy bolesnych miesiączkach. Przez dwadzieścia lat, od kiedy zaczęła sama zbierać zioła, sadzić je w swoim ogrodzie, pod okiem matki przygotowywać napary i lecznicze maści, pomogła przyjść na świat trzem pokoleniom dzieciaków. W Radawce i okolicznych wsiach żyło wielu gospodarzy, którzy tylko dzięki niej przyszli na ten świat, a towarzyszyła także i narodzinom ich dzieci. Ludzie ją szanowali. Dzięki swojej wiedzy cieszyła się poważaniem, a wielu mieszkańców okolicznych siół okazywało jej wdzięczność za pomoc w rozmaitych chorobach. Wiedziała, że jej mądrość i wiedza przekazywane z pokolenia na pokolenie przez kobiety z jej rodziny, wzbudzają podziw u ludzi.
Ale i strach.
Wiedziała, że plotkują na jej temat. Że niektóre znudzone codzienną monotonią sąsiadki opowiadają sobie o niej bajdy – jeśli jest w stanie tak łatwo uśmierzyć każdy ból, to pewnie równie dobrze może go wywołać. A skoro pomóc przy porodzie potrafi to i uśmiercić z pomocą tajemnych wywarów i zaklęć jest w stanie.
A czasy dobre nie były. Wprawdzie od zakończenia wojny minęło już czterdzieści lat, ale w pomorskich wsiach wciąż bieda była aż piszczało. Co i rusz wybuchały pomory, ludzi chowało się po cmentarzach dziesiątkami, a bywało, że i zwierzęta w tajemniczy sposób marły po chlewach i oborach. No i dużo było procesów o czary.
Któregoś dnia wezwano ją do córki Hansa Heglera z Wrzosowa. To nie był jej termin, blisko dwa miesiące za wcześnie. Niemowlę urodziło się martwe. Nic nie można było zrobić. Ale ludzie i tak zaczęli gadać. Że uśmierciła dziecko, żeby ofiarę diabłu na Łysej Górze złożyć. Stugębna plotka zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Ktoś widział, jak leciała na miotle na Piaszczyste Wzgórze koło Żółcina, gdzie rzekomo miały się odbywać sabaty czarownic. Ktoś inny zaklinał się, że widział, jak z komina jej domu dym w kolorze krwi się unosił.
I przyszli po nią któregoś dnia. Sołtys Radawki wraz z pastorem Krebsem i kilkoma chłopami z okolicznych domów. Zakutą w kajdany, odwieźli do karceru Kapituły Katedralnej w Kamieniu.
Pierwszy wóz minął rozłożystą wierzbę i wtoczył się na wzgórze, otoczone koronami ogromnych dębów i sosen. Wzniesienie nazywano Długą Górą z uwagi na kształt fasoli, rozszerzającej się ku północy i zakończonej owalnym rondlem, wokół którego w tamtych czasach rosły pojedyncze stare drzewa. Ze szczytu wzgórza rozciągał się widok na pola i łąki, zamknięte ścianami gęstych lasów. Na końcu wzgórza stał drewniany podest, a przy nim szubienica. Tak jak i w zamierzchłych czasach, tak i dziś odbywały się tu procesy rozmaitych lokalnych rzezimieszków, morderców i złodziei. Zawsze przyciągało to rzesze pospólstwa, które chciało nacieszyć oczy widokiem śmierci.
Z pierwszego wozu zeskoczyła grupa strażników i dzierżąc wysoko uniesione widły, żeby trzymać z daleka chętnych do samosądów chojraków, ustawiła się wokół zakratowanego zaprzęgu, który zatrzymał się w pobliżu szubienicy. Kat z naciągniętym na głowę kapturem zeskoczył na ziemię i otworzył klatkę.
o pręty i wpatrzona w mijane, tak dobrze znane od dzieciństwa pola i lasy kobieta, zdołała zapomnieć o bólu. Teraz, gdy dźwignęła się z kolan, uderzył w nią z podwójną mocą. Ledwie mogła utrzymać się na nogach. Miała połamane i zmiażdżone palce obu stóp, ramię wyłamane ze stawu. Przez kilka dni, w czasie których trzymano ją w lochu przy kamieńskiej katedrze, kat wielokrotnie wyłamywał jej ramiona i na powrót je nastawiał. Strąki brudnych włosów opadały na posiniaczone policzki i poparzone piersi, na które kilkakrotnie wylewali jej gorącą smołę. Gdyby kazano jej coś powiedzieć, nie byłaby w stanie wydobyć słowa przez wyrwane przednie zęby i wielką ranę, która paliła jej gardło. Jakoś dotarła do krańca wozu, ale wysiadając, nie zdołała utrzymać równowagi i wypadła wprost na mokrą ubitą ziemię, wzbudzając śmiech zgromadzonego wokół szubienicy tłumu. Kat szarpnął ją za kaftan i powlókł w kierunku opartej o podest drabiny. Jeszcze zdołała rozejrzeć się wokół siebie jednym pozostałym jej okiem. Z wszystkich rodzajów bólu, jaki jej zadano, tego od miażdżenia palców, tego od wyrywania zębów, wykłucia oka, poparzeń od gorącej smoły, najgorszy był jednak ten, który palił ją od wewnątrz. Gorycz. Znała prawie wszystkich tych ludzi, którzy, zgromadzeni wokół, pokazywali ją sobie palcami, drwiąco się śmiali lub rzucali w nią kamieniami.
– Czarownica! – wrzasnęła żona Hansa Ruthena z Wrzosowa, której dwa lata temu pomagała przy porodzie.
– Dzieciobójczyni! – krzyknął ktoś za jej plecami.
– Żałuj za grzechy! – Pastor Krebs z Radawki wyciągnął w jej kierunku drewniany krzyżyk, wokół którego opleciony był różaniec. – Nie wyjdziesz z piekła!
Znał ją od dzieciństwa. Wiedział, że zawsze była dobrą chrześcijanką, że nigdy nie opuściła niedzielnej mszy. Jemu też nieraz pomogła swoimi naparami z różnych ziół, gdy po obżarstwie cierpiał na przeciągające się bóle żołądka. A mimo to nie wstawił się za nią.
Nikt się za nią nie wstawił.
Kat pchnął ją na drabinę. Upadła przed nią na kolana, a drab chwycił ją za kaftan i wciągnął na drewniane szczeble. Grubym sznurem zaczął przywiązywać jej nogi i ramiona do drewnianych desek.
– Zdechniesz, wiedźmo! – wrzasnął z tłumu podskakujący z emocji może dziesięcioletni chłopiec. – Szatan cię nie uratuje!
Dźwignięta przez kata i jednego z jego pomocników drabina wyprostowała się. Tuż obok płonął już stos. Czerwonozłote jęzory lizały ustawione pionowo konary i wielką górę usypanych wokół nich gałęzi. Czarny duszący dym unosił się do góry i płynął po niebie, plącząc się pomiędzy bezlistnymi konarami stojących nieopodal dębów.
Paradoksalnie, przywiązanie do pala, pod którym usypywano stos drewna, było łaską, którą sądy okazywały tylko niektórym kobietom. Drewno zazwyczaj było świeże, dopiero co ścięte, wypełnione jeszcze żywicą, często mokre, gdy w powietrzu było sporo wilgoci. Po zapaleniu zatem długo się tliło, wydzielając opary czarnego trującego dymu, w którym nieszczęśnica dusiła się w kilka minut, zanim jeszcze dosięgnął ją ogień.
Małgorzata nie dostąpiła takiej łaski.
Zgromadzony wokół tłum ryczał coraz głośniej. Gdy ogień zaczął pożerać wielki stos gałęzi, dobrał się do grubych beli drewna i wystrzelił złotymi pióropuszami w niebo, kat pchnął drabinę wraz z szamoczącą się na jej szczycie niczym szmaciana lalka i wyjącą nieludzko kobietą, prosto w środek piekła.
Współcześnie, 8 marca, Międzynarodowy Dzień Kobiet. Plac Solidarności, Szczecin.
Ciągnąca się ostatnim tygodniami szaruga, deszcze żłobiące głębokie rany w wyleniałych trawnikach, wciąż jeszcze niemogących dojść do siebie po dwóch miesiącach zalegania pod brudnym śniegiem, ustąpiły tego dnia całkiem znośnej pogodzie. Temperatura wprawdzie nie było zbyt wysoka, ale za to spomiędzy chmur prześwitywało czasem słońce. Na wielkim pochyłym placu przed Filharmonią imienia Mieczysława Karłowicza w Szczecinie zebrał się już wielki tłum ludzi, a od strony Śródmieścia napływały wciąż mniejsze i większe grupy mieszkańców miasta. Na trawniku rozdzielającym dwa pasy ruchu przed wjazdem na Trasę Zamkową, wokół zachowanych fundamentów po stojącym tu niegdyś maszcie ze statku s/s „Kapitan K. Maciejewicz”, który został zdemontowany pod pretekstem remontu i zniknął stąd na zawsze, zbierały się grupki młodych ludzi. Nieco dalej, wsparty na drewnianych podporach, stał samotnie staruszek platan, według legend pamiętający jeszcze czasy, gdy w tym miejscu rozciągały się renesansowe ogrody książęce. Nad głowami niektórych grupek zaczęły pojawiać się transparenty z rozmaitymi hasłami, nabazgranymi flamastrem lub spreparowanymi metodą kolażu. Podobne transparenty zaczęły powoli wyrastać nad głowami uczestników zasadniczej manifestacji kłębiącej się na placu Solidarności.
Plac, w istocie dach gmachu muzeum Centrum Dialogu „Przełomy”, wznosił się w kierunku neogotyckiego budynku Komendy Wojewódzkiej Policji, by na rogu ulic Małopolskiej i Tadeusza Mazowieckiego osiągnąć wysokość kilku metrów. Tam, na poziomie ulicy, mieściło się główne wejście do wnętrza, ulokowanego pod płytą placu. Od strony Trasy Zamkowej, przy wejściu na pochyłość placu, stał jedenastometrowy pomnik Anioła Wolności, upamiętniający protesty robotnicze z grudnia siedemdziesiątego roku, a od strony ulicy Małopolskiej plac zamykał masyw Lodowego Pałacu, wspomnianej już szczecińskiej filharmonii. Miejsce to od kilku lat stało się prawdziwym architektonicznym poligonem doświadczalnym, wzbudzającym kontrowersje i niekończące się spory na forach internetowych i na łamach gazet. Czy nowoczesna biała bryła filharmonii pasuje do ceglanego neogotyckiego gmachu komendy? Czy dach muzeum powinien być udostępniony dla deskorolkarzy, którzy profanują przecież miejsce pamięci? Czy nie można było zamiast muzeum odbudować po prostu dawnego kwartału zabudowy, odtwarzając tym samym przestrzeń historycznego placu, na którym przed wojną stał teatr? Do tego dochodziły wciąż niemilknące pytania o losy masztu z „Maciejewicza” i krytyczne głosy pod adresem Anioła Wolności. Internetowe awantury uspokoiły w końcu liczne międzynarodowe nagrody architektoniczne, które zdobyły budynki filharmonii i muzeum, zamieniając natychmiast oba w coś w rodzaju miejskich ikon.
Znakomitą większość uczestników manifestacji stanowiły kobiety. W większości były ubrane na czarno albo przynajmniej wyposażone w jakąś spektakularną czarną część garderoby, na przykład skórzaną nabijaną ćwiekami kurtkę, płaszcz czy chociaż czapkę lub kapelusz. Wiele kobiet trzymało w rękach kartony, na których groźne, opatrzone wykrzyknikami lub symbolami hasła głosiły: „Nie będziemy waszymi inkubatorami!”, „Rząd, który nienawidzi kobiet!”, „Martwa dziecka nie urodzę!”. Rozwinięte nad głowami transparenty przekazywały konkretniejsze żądania – edukacji seksualnej, dostępu do nowoczesnej antykoncepcji i zmiany faszystowsko-seksistowskiej retoryki pod adresem kobiet. W epicentrum wydarzeń, w najwyższym punkcie placu, stało kilka liderek i organizatorek protestu, które przez megafony głośno skandowały hasła i podrzucały pozostałym chwytliwe okrzyki. Od strony chodników przed placem Solidarności i z pasa zieleni między jezdniami dochodziły nawoływania i okrzyki przeciwników manifestacji, nad głowami których powiewały hasła: „Stop aborcji!”, „Życie jest święte od poczęcia”, „Chłopak i dziewczyna – normalna rodzina”. Grupa młodych ludzi z biało-czerwonymi chorągiewkami, ubranych w kurtki z orłami, husarskimi skrzydłami na plecach i szablami w dłoni, rozwinęła wielki transparent z napisem „Tradycyjne wartości – nowoczesny patriotyzm”.
Od strony centrum miasta wciąż nadchodziły grupy ludzi. Policja, która do tej pory w szeregu stała z boku, zaczęła wprawnie rozdzielać uczestników manifestacji od niewielkich grup coraz śmielej skandujących wyzwiska i groźby pod adresem uczestniczek protestu.
U stóp placu, pod wznoszącym się wraz z pochyłością muzeum tłumem, stały dwie młode kobiety: szczupła blondynka w szarym płaszczyku i jasnej czapce, spod której wystawały jasne kosmyki, i szatynka w długiej czarnej kurtce, z włosami związanymi szeroką czarną wstążką.
– Spójrz! – Blondynka trąciła koleżankę zamkniętą parasolką. – Tamto jest niezłe.
Szatynka obróciła się i podążyła za wzrokiem koleżanki.
Stojący nieopodal dwaj brodaci chłopcy trzymali czarny transparent, który czerwonymi, imitującymi ociekającą krew literami głosił: „Aborterki mordują dzieci nienarodzone!”.
Obok mężczyzn stała grupka kobiet, które trzymały w rękach różańce i wielkie, czerwone znaki, na których wymalowano żądania – „Stop gender!”, „Stop dewiantom!”, „Stop aborcji!”. Nad ich głowami powiewała biała płachta z napisem „Krucjata różańcowa za ojczyznę”.
Szatynka sięgnęła do kieszeni, wyjęła telefon i zrobiła zdjęcie.
– Nie wiem, co ja tutaj robię. – Blondynka westchnęła, rozglądając się wokół siebie.
– Ty, Baśka, chyba żartujesz? – Paulina popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
– To nie znaczy, że nie popieram czy coś. – Blondynka pokręciła głową. – Tylko że mam do napisania na piątek dwa teksty, a tymczasem marnuję tutaj czas. Nie wiem, po co Paweł mnie z tobą wysłał.
– Pewnie chce mieć dwa spojrzenia na ten protest albo coś w tym stylu. – Paulina wzruszyła ramionami. – Jak go znam, wymóżdżył, że moja relacja będzie zbyt jednostronna.
– Nie obraź się, ale pewnie ma rację.
Paulina spojrzała na koleżankę z irytacją.
– Rozumiem, że ty napiszesz coś w kontekście obrony ojczyzny przed dewiantami.
– Albo obrony ojczyzny przed kiepską sztuką. – Baśka wskazała głową na wznoszący się nieopodal pomnik anioła.
– To taka poza, że się niby dystansujesz od tej manifestacji?
– Wprost przeciwnie. – Baśka wzruszyła ramionami. – Pamiętasz, jakie były kulisy powstania tego pomnika?
– Jak mogę pamiętać? Miałam wtedy może dziesięć lat.
Baśka, która sama przekroczyła już czterdziestkę, obrzuciła koleżankę zazdrosnym spojrzeniem.
– Zwyciężyła instalacja przedstawiająca setkę manifestantów. Miała stanąć na tym trawniku przed platanem. – Machnęła ręką w kierunku zbiegowiska, nad którym powiewały transparenty wyrażające sprzeciw wobec dewiantów. – Komitet budowy z Jurczykiem na czele odrzucił projekt, podając jako powód, że brak w nim symbolu krzyża .
– Brońcie krzyża! – podchwycił nagle, stojący niedaleko Pauliny starszy pan. Grupa młodych mężczyzn w brunatnych kurtkach zaczęła wymachiwać zielonymi flagami.
Paulina podniosła telefon i włączyła kamerę.
– Chodźmy dalej, bo wezmą nas za krucjatę różańcową. – Baśka skinęła ręką w stronę tłumu wypełniającego szczelnie plac Solidarności.
– Czarownica! – wrzasnęła nagle jakaś starsza kobieta, energicznie potrząsając znakiem z napisem „Stop gender!”. Momentalnie przyłączyły się do niej koleżanki.
Paulina spojrzała ze zdziwieniem na niewielki tłumek, który najwyraźniej skandował w jej kierunku. Dopiero po chwili spostrzegła, że stoi praktycznie pod samym transparentem, na którym widniał napis „Zabierz różaniec od mojej macicy!”.
– Pozwolił ci ktoś mnie filmować, szmato? – Ubrany w zieloną kurtkę, ogolony na zero chłopak buńczucznie skinął głową w jej kierunku.
Stojący obok niego młody mężczyzna spojrzał na nią wrogo.
Paulina dostrzegła, że pod kurtką ma koloratkę.
– Te głupie baby z piekła nie wyjdą! – rzucił głośno do swojego kolegi.
Młody chłopak zrobił kilka kroków w jej kierunku i zanim zdążyła zareagować, szarpnął ją za ramię.
– Mówiłem, żebyś mnie nie filmowała, lewacka kurwo!
Paulina straciła równowagę i poleciała do tyłu, wprost na plecy stojących przed nią ludzi. Telefon wypadł jej z ręki i spadł na chodnik.
W tym samym momencie dwóch policjantów dopadło chłopaka, wykręciło mu ręce i położyło go na ziemi. Od strony grupek na obrzeżach manifestacji dobiegły głośne gwizdy.
– Dzieciobójczynie! – wrzeszczała starsza kobieta, machając znakiem STOP.
Od strony czoła manifestacji rozległo się głośne skandowanie i po chwili, niczym czarna, rozlewająca się fala, nad głowami protestujących zaczęły się otwierać setki parasoli.